Zawsze miałem problem z tekstem „Prostujcie ścieżki dla Pana”. Nie z jego zrozumieniem, bo jego przesłanie jest raczej oczywiste: mamy się nawracać, wychodzić z grzechu i przygotowywać drogi naszego życia na nadejście Chrystusa. Jedna rzecz tylko mi w tym nie grała – to hurraoptymistyczne założenie, że jak już weźmiemy się za siebie, to rzeczywiście uda nam się pokonać nasze słabości, uwolnić się od naszych grzechów i wyprostować te wszystkie poplątane drogi naszego życia. Jakby to było czymś oczywistym, jakbyśmy nie brali wcale pod uwagę innego – niestety w wielu wypadkach stającego się naszym udziałem – scenariusza. Scenariusza, w którym nasze prostowanie dróg kończy się płonnym zapałem, kilkoma podjętymi postanowieniami, wytrwaniem w nich może kilka dni i nieuchronnym powrotem do świata zaplątanych ścieżek. Wiadomo, zdarzają się również sytuacje, gdy ktoś dzięki Bożej łasce przechodzi zdecydowaną przemianę, zrywa z krępującymi go zniewoleniami i zaczyna nowe życie. Lecz świat zna chyba więcej historii upadków ambitnych postanowień niż ich realizacji, dlatego im chciałbym poświęcić tę krótką refleksję.
To nie był dobry Adwent w moim wykonaniu. Sporo czasu zmarnowałem, gdzieś wymknęły mi się spod kontroli podjęte przeze mnie postanowienia. Na pewno mogłem zrobić więcej i zasłużenie męczyły mnie wyrzuty sumienia. Wędrowałem przez kilka ostatnich dni z kluczowym pytaniem gdzie z tyłu głowy: „Co z tym zrobić? U spowiedzi byłem kilka dni temu, niby nie jest ze mną tak tragicznie. A mimo wszystko coś nie gra, coś nie pasuje; te moje ścieżki życia ciągle w wielu miejscach są mocno poplątane. Jak odnaleźć się w takiej sytuacji?”.
Odpowiedź otrzymałem, gdy klęczałem sobie przed ołtarzem w ciszy pustoszejącego kościoła po wieczornej mszy podczas parafialnych rekolekcji. Odpowiedź ta z początku bardzo mi się nie spodobała, walczyło z nią w naturalnym odruchu moje sumienie (czasami może aż nazbyt przewrażliwione). „Bóg przychodzi tam, gdzie przychodzi i nie ma w tym przypadku. Do każdego tam, gdzie chce. W końcu nie pogardził chłodem betlejemskiej stajni i towarzystwem pastuchów. Miałby pogardzić więc rzeczywistością naszej słabości i naszego grzechu? Tą rzeczywistością, w którą nie tylko wszedł, ale którą również zwyciężył i pokonał na krzyżu z miłości do nas? To by przecież przeczyło Jego naturze, Jego nieskończonemu miłosierdziu względem nas!”.
I jak tak sobie myślę, to dochodzę do wniosku, że trochę za bardzo przeceniamy swoje możliwości. Być może naprawdę nie mamy sobie równych w plątaniu ścieżek, ale czy to w jakiś sposób może zapobiec przyjściu Chrystusa na świat? On i tak przyjdzie. Przyjdzie na świat, wejdzie w nasze życie – bez względu na to jak bardzo pokręcone są nasze ścieżki. Przecież jest Bogiem.
„Czy jest w takim razie sens prostować ścieżki i nawracać się – skoro On i tak przychodzi?” – zapyta być może ktoś słusznie tknięty moją refleksją. Jest, oczywiście, że jest. Bóg przychodzi na świat, objawia Swoją miłość względem nas, umiera na krzyżu, zmartwychwstaje i pozostawia nam konkretną drogę – drogę, na którą musimy wstąpić, jeżeli chcemy dostąpić łaski zbawienia.
Drogę prostą, przejrzystą i wcale niepoplątaną. Drogę wiary, nadziei i miłości.
A jeśli chodzi o prostowanie ścieżek to myślę, że chodzi o to, byśmy my wiedzieli, że Bóg wie, że my się staramy i walczymy.
Bartłomiej Witeszczak
Dodaj komentarz