Boże Narodzenie ma dla mnie, i z pewnością dla większości z nas, charakter uczty. Oczywiście na poziomie najbardziej podstawowym, płytkim, ale też przecież ważnym. Po tygodniach adwentu, który był (miał być?) czasem pracy nad sobą, wyrzeczeń, okresem jałmużny, modlitwy i postu – zasiadam do stołu, od którego przez co najmniej dwa dni nie będę prawie wstawał. Uczta taka to rzecz bez wątpienia piękna, ale może również stanowić niebezpieczeństwo – dla mnie na przykład taki czas (podobnie jak Wielkanoc po Wielkim Poście) jest swego rodzaju problemem.
W Księdze Tobiasza, choć krótkiej, mamy aż dwie uczty; i każda z nich nas czegoś uczy. Z przypadku sięgnąwszy tę właśnie księgę w połowie adwentu, nie mogłem powstrzymać się od skojarzeń z czekającym nas świętowaniem. Kontekst fabularny: pierwszy rozdział przedstawia pokrótce dzieje Tobiasza (Tobita), człowieka oddanemu Bogu, wiernemu mu w czasach dobrobytu, ale i niewoli. Wśród wielu jego czynów miłosierdzia wyjątkowe znaczenie ma grzebanie zamordowanych z rozkazu króla Izraelitów. Znalazł się w niełasce króla, zmuszono go do ucieczki, zabrano majątek; iście hiobowy los. Na tronie zasiadł na szczęście nowy król; Tobit może bezpiecznie powrócić. Po takim okresie niedoli, bólu, prób, może nareszcie zasiąść z bliskimi do wielkiej uczty w święto Pięćdziesiątnicy.
Ot, szalenie czytelny obraz. Dopiero tutaj jednak robi się ciekawie. Cóż bowiem robi Tobiasz? Nim zasiądzie do stołu, by ucztować, nakazuje synowi znaleźć na ulicy kogoś biednego, z kim mógłby podzielić się swoim dostatkiem. Ten gest wyraża nie tylko olbrzymie miłosierdzie i troskę o bliźniego niezależną od własnej sytuacji. Syn powraca bowiem nie z ubogim, a z wiadomością o kolejnym ciele zamordowanego Izraelity na ulicy. Tobit, niczego nie jedząc, opuszcza ucztę, by go pogrzebać.
To jest właśnie postawa, której chciałbym się nauczyć. Dla Tobiasza uczta nie jest wyczekiwanym odpoczynkiem od czynienia dobra. Nie jest domyślnym stanem, przerywanym okresami wzmożonej pobożności w czasie postu. Trzeba mieć na uwadze, że wspaniałomyślna postawa Tobiasza nie przynosi mu żadnych doraźnych korzyści. Kpiny sąsiadów („Już raz chciano go ukarać śmiercią za takie postępowanie!”) to jeszcze nic – w tym samym jeszcze rozdziale Tobit traci wzrok.
Trudna to nauka, ale własne doświadczenie nauczyło mnie, że po Święcie, do którego przygotowywaliśmy się długi czas, szybko może nastąpić nie tyle nawet zastój, co znaczny regres w duchowym rozwoju. Oazowicz może przyrównać to z czasem powrotu do domu po wakacyjnych rekolekcjach; są tacy, którym uniesienia duchowe przynoszą więcej szkody, niż korzyści, jeżeli są „jednorazowe”, a nie stanowią części całorocznej pracy nad sobą. Powinniśmy być w każdej chwili gotowi do porzucenia uczty, jeżeli jest jakieś ciało, które domaga się pogrzebu.
A wspomniana druga uczta? Jest nią wesele Tobiasza – nie tego jednak, o którym mowa wyżej, a jego syna. Symbolika jest tutaj znacznie prostsza. Odbywało się ono w trakcie podróży, z dala od rodzinnego domu. Po czternastu dniach uroczystości weselnych, które zwykle trwały tylko tydzień – jakże nadzwyczajna musiała być to zatem uczta! – teść Tobiasza jeszcze zachęca go, by pozostał, nie wracał do rodziców; by świętowanie trwało dalej i dalej, skoro wszyscy bawią się tak znakomicie.
Nie ma potrzeby dopowiadać, jaka była odpowiedź Tobiasza. Przekaz jest prosty: trzeba wiedzieć, kiedy wstać od stołu, i kontynuować pracę nad sobą.
Dodaj komentarz