Na naszym blogu kompletna cisza, wszyscy mają sesje, wyjazdy czy inne obowiązki i tak to jakoś wyszło, że straciliśmy ciągłość. Ja sam nie pisałem tutaj ze 150 lat, ale to nic, najważniejsze, że udało mi się przemóc i wreszcie usiąść do klawiatury. Niniejszym zaczynam serię wspomnień naszych piszących nt. ich wyjazdów na Oazy letnie. Start!
Szaleństwo 2011
Pierwszy raz na Oazę pojechałem z pobudek obiektywnie zdrowych i z samym Ruchem Światło-Życie niemających nic wspólnego – nie chciałem jechać na wakacje z rodziną, pierwszy raz mogłem wyjechać na tak długo w góry, które uwielbiam, a przy okazji na ten wyjazd zapisało się już kilkoro znajomych. Na miejscu okazało się, że muszę wstawać codziennie przed 7, co przed wejściem do autokaru byłoby świetnym argumentem, żeby jednak zostać w domu. Ale to jeszcze nie koniec. Każdy dzień rozpoczynał się od jutrzni. (Co to jest jutrznia? sic!) A potem szkoła śpiewu, szkoła liturgii, obiad… Szaleństwo. Plan dnia wcale nie wydawał mi się atrakcyjny, fajny czy jakikolwiek, ale już w Gliczarowie zobaczyłem, że jest po prostu dobry.
Wiecie, gdy tam przyjechałem 5 lat temu przeżyłem szok. Ale jak to – to ja nie jestem jedynym wierzącym nastolatkiem na świecie? Śmieszne to z perspektywy czasu, ale zamykając się w kręgu kolegów z klasy i boiska naprawdę nie miałem pojęcia, ile wierzących młodych ludzi jest wokół. A ile wspaniałych? Na tamtej letniej poznałem dwoje przyjaciół. Na tamtej letniej dowiedziałem się, kim jest i jaki jest Bóg, w którego wierzę. Na tamtej letniej usłyszałem „Jesteś umiłowanym dzieckiem Boga”. Poznałem siebie.
PS. Zdjęcie chyba świetnie to potwierdza, lepszego nie miałem.
Tomek Racki
Super wspominam swoje wyjazdy na Oazę