Tytuł brzmi jak z eseju o obrazach Stwórcy w kinematografii, ale nie podejmuję się napisania takowego. Ogrom koniecznej pracy badawczej mnie onieśmiela, nie wspominając o fakcie, że musiałbym wspomniany esej publikować chyba w odcinkach. Nie. Dzisiejszy wpis będzie krótszą refleksją nad powrotem do łask producentów biblijnych widowisk filmowych.
W samym tylko kwietniu na polskich ekranach oglądaliśmy dwie produkcje oparte bezpośrednio na motywach biblijnych: kinową wersję szalenie popularnego w USA miniserialu „Biblia”, zatytułowanego po prostu „Syn Boży” oraz „Noe. Wybrany przez Boga”. Rodzi się pytanie: czy to początek boomu i nowego zjawiska w mainstreamowym kinie, czy tylko chwilowo silniej eksploatowany temat, zbieżność premier bez większego znaczenia? Skłaniałbym się ku drugiej odpowiedzi. W Hollywoodzie takie widowiska lubią chadzać parami, żeby utworzyć wrażenie konkurencji między filmami (rok 2012 obrodził, dla przykładu, w trzy „Królewny Śnieżki”). Chociaż z drugiej strony, mając na uwadze realizowany przez samego Spielberga projekt o Mojżeszu…
Wróćmy jednak do kwietniowych premier, gdyż „Syn Boży” i „Noe” to przykłady antagonistycznych wizji ekranizacji Pisma Świętego. Podczas gdy historia potopu opowiedziana przez Darrena Aronofsky’ego do tego miana nawet nie aspiruje, będąc jedynie luźną, autorską wariacją na temat Księgi Rodzaju i tekstów apokryficznych, „Syna Bożego” można najłagodniej określić słowem – zachowawczy. Nikt nie chce na nowo odkrywać tutaj Ameryki, a tylko przedstawić historię Jezusa Chrystusa. Dosłowność ekranizacji nowotestamentowego przekazu sama w sobie zapewnia filmowi pewną wartość – słowa Zbawiciela, nawet wymówione przez nieprzekonująco dobranego aktora, mają swoją moc. Wcale nie dziwi więc pozytywny komentarz Prymasa Polski. Tradycyjny sposób opowiadania historii zbawienia jest też jednak de facto najtrudniejszym – przed reżyserem stoi olbrzymie wyzwanie wyróżnienia swego dzieła z tłumu podobnych produkcji. Wtórność, zachowawczość – to najczęstsze słabostki biblijnych produkcji. Trudno powiedzieć, czy uchronił się przed nimi „Syn Boży”. Słowa krytyków o skojarzeniach z ilustrowaną Biblią dla najmłodszych nie nastrajają najlepiej.
„Noe…” to już zupełnie inna bajka. Czy też może raczej baśń, jako że reżyser garściami czerpie ze środków zarezerwowanych dla kina fantasy. Odejście od biblijnego pierwowzoru wynika tu z dwóch przyczyn. Po pierwsze – z dostosowania opowieści do schematu blockbustera (czyli wielkobudżetowej produkcji kierowanej do masowej publiczności konsumującej popcorn), stąd np. sceny batalistyczne i wspomniane elementy fantasy. Drugą przyczyną odejścia od materiału źródłowego jest próba uczynienia „Noego…” filmem autorskim, polegająca na dostosowaniu opowieści do reżyserskich upodobań Aronofsky’ego. W filmie, Noe jest takim samym obsesjonatem, jak bohaterowie poprzednich produkcji reżysera. Z tego wszystkiego wynika prosty fakt: „Noe. Wybrany przez Boga” nie jest opowieścią o tym samym potopie, który znamy z Księgi Rodzaju, porusza zupełnie inną problematykę.
Podstawowe pytanie: czy przeszkadzają nam te rozbieżności? Czy zgadzamy się, aby rządzący dzisiaj w kinie (i w ogóle w sztuce) postmodernizm przemielił nawet święte dla nas Słowo Boże?
Moja odpowiedź może wydać się nieco asekurancka, ale niech tam: jeżeli tylko robi się to dobrze, ciekawie i przede wszystkim mądrze, to chętnie zobaczę efekty.
Admin
Szanowny Panie Mateuszu,
dziękuję za Pański wpis poruszający temat… cóż temat masowego odbiorcy. Choć „przeszkadzają Panu rozbieżności”, zgadza się Pan na „przemielenie przez post modernizm świętego dla nas Słowa Bożego” (- pięknie napisane). Ja nie zgadzam się.
Cel nie uświęca środków i nie każda droga rozpowszechniania Biblii jest dobra – dobra przede wszystkim dla niej samej. Podobnie jak inicjatywy „czego tu nie zrobić, by przyciągnąć ludzi do kościoła” (czegoż to już nie było: dyskoteki w kościele, rowery na kazaniach, pluszowe smoki przy ołtarzu, księża w strojach klaunów) przynoszą najczęściej efekty przeciwne do zamierzonych, tak komercjalizacja Pisma św. nie przysporzy mu fanów. Z różnych powodów…
To oczywiste, że wszystko zależy od odbiorcy i są tacy, dla których te filmy będą początkiem drogi wiary, ale co do zasady – nie, nie zgadzam się za takie traktowanie Biblii.
Pański Brat napisał przed kilku dniami, że trzeba być „jakby nie z tego świata” – to byłby niezły komentarz do takich filmów, one zawsze są aż nadto „z tego świata”.
Z szacunkiem
xBL
„Przemielenie’ to może zbyt pejoratywnie nacechowane słowo, by wyrazić to, co miałem na myśli. Wszystkie uwagi księdza są jak najbardziej słuszne, ale myślę, że wypada w tej kwestii zatrzymać się przy każdym filmie z osobna. „Komercjalizacja Słowa Bożego” brzmi tak złowrogo, że skrzywi się na nią każdy chyba wierzący; jeżeli jednak mowa nie o wypaczaniu wartości biblijnych, a raczej przesunięciu akcentów narracyjnych czy zmianie perspektywy, z której opowiadana jest historia, to mówię: może z tego wyjść coś dobrego. „Kino chrześcijańskie”, jak określa się filmy religijne (produkowanie obecnie na dużą skalę w Meksyku i Stanach) to często nośniki pięknych myśli i wartości. Mój problem z nimi jest jednak następujący: to kino robione przez i dla wierzących. Często jest w nich wszystko, co spodoba się katolikowi, a nie ma niczego, co przekona niewierzącego – stąd nie wiem, czy są najlepszą formą popularyzowania Biblii.
Jednak tak jak mówiłem – na każdą produkcję należy patrzeć oddzielnie, bo teoretyzowanie w oderwaniu od konkretnych produkcji może przynieść szkodę. Ot, taka „Pasja” – dosłowna i jednoznaczna, a „uderzyć” może w każdego.
„Przemielenie” mnie się spodobało, nawet je sobie pożyczę…
I jeszcze przyznam Panu rację co do możliwych skutków zmiany akcentów i perspektywy. I rozumiem Pański problem z kinem chrześcijańskim – rozumiem, bo jest to i mój problem. Istnieje jednak komercjalizacja (niektórzy przytaczają „Pasję” właśnie jako jej przykład) różnej maści, która robi krzywdę Biblii: odziera z piękna, odbiera tajemnicę, spłaszcza, usuwa jedne wątki a inne przeakcentowuje, upraszcza. Przyznaję, że ja mam problem z wszelkimi ekranizacjami Biblii. Pewien znany aktor powiedział kiedyś w wywiadzie, że uwielbia „Gwiezdne Wojny”, z wyjątkiem zakończenia. Bo kiedy Lordowi Vaderowi zdejmują hełmofon, to wyłania się ktoś, kto za bardzo przypomina dzielnicowego listonosza. Tak właśnie jest z Biblią: mistyczne piękno, siła tajemnicy a czasem po prostu niemożliwość naukowego rozstrzygnięcia sprawy muszą (- tak przynajmniej sądzę) w takich ekranizacjach (komercyjnych) zniknąć. Trzeba – jak to się mówi – postawić kawę na ławę. No, ale może i to potrzebne…
Ale z drugiej strony, tak się zastanawiam: Jezus powiedział o Bogu „Jeden jest tylko dobry”, o sobie „Ja jestem prawda”. Czemu nie ma nic o pięknie? (Muszę to jeszcze sprawdzić i napiszę Panu.) A może jednak jest ono także znakiem Boga? A jeśli tak, to nie należy zeń rezygnować: ani w kościołach, ani w naszym życiu, ani w filmach chrześcijańskich (co chyba – nie czuję się ekspertem – często ma miejsce).
A może kino – myślę głośno – nie jest stworzone dla nas? Może jest sztuką szatańską? Małpuje Bożą rzeczywistość tak, jak szatan małpuje jej stwórcę. A my wpadamy w pułapkę, którą on zastawia.
A może po prostu jest sztuką za prostą, by wyrazić wzniosłe przesłanie? I nigdy mu nie podoła. Zresztą: jak często film, niekoniecznie chrześcijański, nie może udźwignąć swojego tematu!
A może to tylko my mamy za słabych twórców? P.P. Pasoliniemu udała się „Ewangelia według św. Mateusza”, chociaż daleko mu było do Kościoła. Z drugiej strony, kto dziś pamięta film o kard. Wyszyńskim czy starą, dobrotliwą ekranizację „Pamiętników wiejskiego proboszcza”?
A może niektórzy z nas (ja na przykład) za dużo sobie obiecują po związku kina z chrześcijaństwem? Biblia pauperum istniała w średniowieczu i spełniła swoje zadanie. Więc może i teraz trzeba by coś takiego stworzyć? I nie mędrkować o wzniosłości.
Tak sobie myślę…
Ma Pan jakiś film, który poleciłby Pan w kategorii „film chrześcijański”? A w kategorii „film o wartościach, które są też nasze”?
Z podziękowaniem za odpowiedź
xBL
P.S. I o pięknie:
„Piękna Pani, Ty, która dzieciom ukazałaś się w Lourdes
i Fatima.
Najbardziej wtedy, jak mówią dzieci, zdumiała je
Twoja niewysłowiona śliczność.
Jakbyś chciała przypomnieć, że piękno jest jednym z
komponentów świata.”
Tyle ciekawych przemyśleń w powyższej wypowiedzi!
Doskonale rozumiem te wątpliwości dotyczące kina. Bóg nie pozostawił nam taśmy filmowej, a świętą księgę; ‚przerabianie’ jej na obraz filmowy sztuką szatańską jednak bym nie nazwał. Rozumiem jednak, skąd te wątpliwości wynikają, więc odpowiem już tylko na księdza pytanie:
musiałem się głęboko zastanowić. Nie tyle nad konkretnymi pozycjami, ale nad tym, czy klasyfikują się jako „filmy chrześcijańskie”. Ale niech będzie: „Misja”, która oglądana przed laty odcisnęła na mnie mocno jakieś piętno; „Ludzie Boga”, czyli najlepszy od lat film o męczeństwie i świętości (swoją drogą, zrealizowany przez ateistę). I dodatkowo dorzucę „Sunset Limited”‚ film niekoniecznie chrześcijański, ale warty obejrzenia w kontekście ewangelizacji i zderzenia dwóch światopoglądów, z którego jeden musi wyjść zwycięsko. Ot, pierwsze filmy, jakie miałem w pamięci.
Dziękuję za tak dające do myślenia odpowiedzi! Może i ksiądz przytoczy kilka wartościowych tytułów?
Pozdrawiam!
„Misja” – tak, to jest naprawdę Dzieło, pełne nie tylko w treści, ale i w formie (niektórzy nucą muzykę i nawet nie zdają sobie sprawy skąd to…). O „Misji” (i jej misji) moglibyśmy sporo popisać…
„Ludzie Boga” (oryginalny tytuł, „O bogach i ludziach”, jest cokolwiek wieloznaczny dla pobożnej interpretacji) także robi wrażenie na katoliku (przy okazji: ciekawe, co sądzą o takich filmach niekatolicy?).
Trzeci z Pańskich typów dopiero obejrzę i odpiszę. A jednak, oba wspomniane filmy mają sporo wspólnych wątków (już pominę, ze dzieją się w stricte katolickim millieu): strona dobra, strona zła, widzowie, konflikt, w którym strona dobra nie chce użyć środków strony złej w wyniku czego ponosi klęskę – tak klęska nazywa się męczeństwem i to tym się w filmie tak napawamy, przemiana bohatera z nie-dobrego w dobrego – co jest dla nas wzorem, kontekst czasu niespokojnego i prześladowania, dylemat moralny walczyć – niewalczyć (violence – non-violence). Te filmy są do siebie podobne i mówią o tym samym (co w żadnym razie nie jest zarzutem). „Misja” dzięki stworzeniu trzech wątków jest oczywiście bogatsza, ale podobieństwo zostaje.
A ja szukam czegoś o innym schemacie.
Z szacunkiem
xBL
P.S. Nie ekranizowanie Biblii byłoby sztuką szatańską (ars diabolica) lecz całe kino!
Szanowny Panie Mateuszu,
z nowych filmów jako pierwsze przychodzi mi na myśl „Drzewo życia” T, Malicka – to długi i trudny film (trudne zresztą są wszystkie to wspomniane). Niezwykły: epos, nie poemat. Przyszedł teraz mi na myśl także „Trzeci cud” A. Holland. Widział Pan?
Osobna pozycja to „Dekalog” K. Kieślowskiego. Ten serial, ktoś napisał o nim, że to najbardziej poważne i dramatyczne dzieło w historii telewizji, trzeba zobaczyć. Pokazuje on najgłębiej chrześcijański obraz świata. „Najgłębiej” to znaczy podskórnie: na zewnątrz bywa różnie, ale treść-jądro jest jedno: „Bóg jest. To bardzo proste, jeżeli się wierzy.”
Oddzielnie wymieniłbym filmy biograficzne: rożną mają jakość te filmy a o kicz łatwiej tu niż gdzie indziej, ale trzy trzeba wspomnieć. „Faustyna” J. Łukasiewicza biła swego czasu, ku zdziwieniu wielu, rekordy popularności – nie przypadkiem. To nietuzinkowy film. Kto dziś tworzy takie poetyckie obrazy? Drugim filmem jest „Z dalekiego kraju” K.Zanussiego, to nie tylko biografia, to obraz o dziejach (bardzo mi zapadły w pamięć, jeszcze jako klerykowi, sceny za starym księdzem-repatriantem). I wreszcie ciężki „Siódmy pokój”.
Jest wykaz takich filmów – oficjalny poniekąd. Warto kierować się nim przy doborze repertuaru: http://pl.wikipedia.org/wiki/Watyka%C5%84ska_lista_45_film%C3%B3w
Na tej liście jest tak rubryka „Filmy o szczególnych walorach moralnych” … ale to może być początek nowej dyskusji…
xBL
„Drzewo życia” to film, który mnie onieśmielił kosmicznym rozmiarem swoich metafor i kaznodziejskim tonem; bardziej niż zachwyt wzbudził we mnie ochotę na powtórny seans. Jeden raz to za mało. Widział może ksiądz „To the Wonder”, ostatni film Malicka? Tworzy z „Drzewem…” pewnego rodzaju dylogię; niby wciąż stara się uchwycić sam Sens i robi to tymi samym środkami, ale tym razem przez kameralną historię (historie) i dotknął mnie bardziej. Polskiej premiery się nie doczekał, ale polecam serdecznie; niewielu takich poetów ma dzisiaj kino jak Malick.
„Dekalog” to klasyka klasyki, dobrze, że Ksiądz o nim wspomniał. „Trzeciego cudu” nie widziałem, ale chętnie zobaczę w takim razie.
Czy dyskusyjny jest dla księdza wybór filmów „o szczególnych walorach moralnych” czy też ta rubryka sama w sobie? 🙂
P.S. Dopiero komentarz Księdza uzmysłowił mi podobieństwa między wskazanymi przeze mnie obrazami; rzeczywiście, to zastanawiające!
I jeszcze jedna myśl: może „boskich motywów” w kinematografii szukamy na, powiedzmy, niewłaściwej gałęzi? Nie mówimy wszak w ogóle o dokumentach. A tyle wśród nich arcydzielnych perełek! O takim „Wszystko może się przytrafić” popełnię chyba kiedyś wpis na tego bloga…
Szanowny Panie Mateuszu,
nie widziałem nowego filmu T. Malicka. Jestem natomiast przekonany, że bogactwo obrazów i dźwięków przy jednoczesnej powściągliwości innych, zwyczajnych środków ma służyć i służy doskonale niewyjałowieniu treści, niezniszczeniu tak czułego tematu kiczowatą dosłownością…Wovon man nicht sprechen kann, darüber muss man schweigen. Tyle.
Natomiast z „Dekalogiem” jest problem, ponieważ jego wyjątkowość wcale nie ciekawi Pańskich rówieśników. Moich zresztą też. Nie tylko nudzi ich forma – może nie każdy jest przyzwyczajony. Nie rozumieją treści. Licealiści z klas maturalnych uczonych przeze mnie oglądali ten serial obowiązkowo. Że ich nudził, to pewne. Gorzej, że słuchając ostatniej piosenki („zabijaj, zabijaj, cudzołóż i pożądaj!”), mogli odebrać dosłownie jej przewrotne przesłanie. Tu wracamy do początku naszej rozmowy: czy wiara domaga się piękna, czy też może wystarczy jej kicz, byle jasny, byle prosty? I dalej: czy rolą chrześcijaństwa nie jest ciągnąć ludzi ku lepszemu, ku piękniejszemu? A może chodzi, tylko o efekt a środki nie grają roli?
Chciałem po prostu napisać, że jeśli zacząć rozmowę o „filmach o szczególnych wartościach moralnych”, to nie wystarczy miejsca w tym wątku. Na szczęście.
Ciekawego przymiotnika Pan użył – „arcydzielny”. Nie ma go w słownikach, a w NKJP (oczywiście w sugerowanym przez Pana wypowiedź znaczeniu) jest tylko 5 razy. Ciekawe naprawdę
Z szacunkiem
ksBL
„Sunset Limited” to typowy twór amerykański. Mnie umęczył.